Do zapoznania się z cyklem MaddAddam autorstwa Margaret Atwood skłoniło mnie kilka czynników, w tym oczywiście moja skłonność do literatury podejmującej tematykę dystopijną, to również fakt, że seria nominowana była do Nagród Man Booker Prize oraz Orange Prize, a co za tym idzie, ten cykl musiał być po prostu dobry. Niestety, jak dotąd moje pierwsze spotkanie z Oryks i Derkacz, otwierającymi trylogię, nie wzbudziło we mnie długo oczekiwanego entuzjazmu. Co prawda, były momenty, że tom mnie całkowicie porwał, jednak były to absolutne wyjątki względem całej reszty, która pod względem całościowym, dość średnio przypadła mi do gustu.

NALEŻY CZYTAĆ PRZY PIOSENCE:

Margaret Atwood postanowiła spleść ze sobą dwa wątki, historię miłosną i wizję postapokaliptycznej przyszłości, gdy na ziemi pozostanie już tylko jeden przedstawiciel ludzkiego gatunku. Yeti - w czasach sprzed wybuchu śmiercionośnej zarazy nosił imię Jimmy i zajmował się tworzeniem chwytliwych haseł reklamowych. Usiłuje on przetrwać w nowopowstałym świecie, a jednocześnie nie może uwierzyć w śmierć swojego najlepszego przyjaciela, Derkacza i kobiety, którą obydwaj kochali, Oryks. Pragnąc znaleźć odpowiedzi zabiera ze sobą Dzieci Derkacza i przemierza dziką puszczę porastającą niegdyś wspaniałą metropolię, z której pozostały jedynie zgliszcza.

Oryks i Derkacz to powieść, która może i potrafi zaciekawić, jednakże pełno w niej różnorodnych zgrzytów, przez co moje czytanie tej książki było bardziej próbą ukończenia jej, niż zaangażowania w fabułę. Nie chodzi nawet o to czy mi się ona podobała, czy też nie, jednak nie mogę zaprzeczyć, że niesłychanie wiele aspektów tej książki niezmiernie mnie irytowało. Sam koncept na fabułę jest spójny i klarowny, natomiast całkowicie pozytywny odbiór dzieła psuje mi niepoważny styl, którym napisana została ta powieść. Przez to, nie jestem nawet w stanie jednoznacznie stwierdzić czy będę chciała w najbliższej przyszłości przeczytać kolejny tom, bo choć pierwotnie planowałam połknąć całą trylogię jednym tchem, to jednak mordęga, jaką było przedzieranie się przez strony pierwszej części, uświadomiła mi, że najlepszym co mogę w tej chwili zrobić, jest długa przerwa od tej serii.

Sięgając po Oryks i Derkacza miałam zupełnie inne wyobrażenie na temat tej historii, oczekiwałam dreszczy ku emocji, napięcia, pełnokrwistych postaci, słowem "życia" lub napięcia. Zamiast tego otrzymałam historię, w której głównym punktem zaczepienia są rozmaite postawy życiowe przyjmowane przez bohaterów całkiem na ślepo, bez choćby dopuszczenia do siebie możliwości, że coś można by zrobić inaczej. Co więcej, książka jest zwyczajnie zbyt mocno przesiąknięta melancholijną atmosferą wspomnień o Derkaczu i Oryks, a mimo, iż to Jimmy jest głównym bohaterem, to stosunkowo mało jest o nim samym. Pod względem całości jest to raczej historia Derkaczu i Oryks, niż o Jimmy'm - Yeti'm, choć nie brakuje także wspomnień z jego dzieciństwa, zresztą dość mocno nasyconych głębokim żalem bohatera do całego świata, który nie potrafi dostrzec jego artystycznego talentu. Niestety w ostatecznym rozrachunku, cała historia wypada dosyć blado i nieciekawie, a sam wątek śmiercionośnego wirusa i ludzkiej zagłady zepchnięty jest na plan dalszy. A szkoda, bo gdyby potraktować zagładę jako wątek główny, a retrospekcje występowały by wyłącznie w formie marginesowych newsów (a nie stanowiły głównej osi fabularnej), to całość prezentowałaby się znacznie lepiej.

Przyznam szczerze, że po dość intrygującym początku, miałam nadzieję, iż w miarę kolejnych wątków fabularnych, akcja przyśpieszy, a lektura okaże się nader interesująca. Niestety, stało się inaczej i pomimo, że faktycznie zdarzyło się kilka intrygujących momentów, to jednak przez całą powieść w zasadzie zmuszałam się, aby jakoś dobrnąć do końca. Byłam zbyt zdeterminowana, aby po prostu odłożyć książkę na półkę, nie poznawszy wcześniej do końca pewnych intersujących mnie faktów. Oryks i Derkacz to powieść, która nie posiada wartkiej akcji, ani nie generuje przyjemnego napięcia, jakie pozwalałoby z zapałem przewracać kolejne strony. W dużej mierze jest to zasługa wykreowania przez Atwood tak zwanej "niepoważnej apokalipsy", która pozornie może wydawać się żartem, jednak w rzeczywistości przez owe beztroskie podejście, staje się jeszcze bardziej niebezpieczna.

Najlepsze choroby, z punktu widzenia interesu (...) to te, które mają długotrwały charakter. Idealnie - to znaczy, by wyciągnąć z tego maksymalny zysk - pacjent powinien albo wyzdrowieć, albo umrzeć, tuż zanim skończą mu się pieniądze.

Klimat Oryks i Derkacza tworzą bogato wykorzystane rekwizyty pozwalające na jak dokładniejsze przedstawienie tamtejszej wizji przyszłego świata. Jednocześnie, silnie wyeksponowany został rozdźwięk dwóch światów - tego sprzed wybuchu śmiercionośnej epidemii, jak i o niej. Dzięki temu, jeszcze mocnej uwydatnia się zepsucie, brak moralności i wszelkie brudy świata PRZED, pomimo niezwykle wysokiej technologii. Na świat PO składają się z kolei dzikie i pierwotne tereny, w życie wchodzą nowe prawa ustanowione przez Yeti. Niemniej obydwa te światy cechuje pogłębiające się poczucie pustki i zniechęcenia światem zastanym dekadentyzm/melancholia), przez co trudno było mi wczuć się w tą książkę. Jakkolwiek szeroko pojęty termin "upadku człowieka" znajduje on swoje odzwierciedlenie w każdym możliwym wariancie.

Język Oryks i Derkacz to aspekt, za który mam ochotę zarówno pochwalić Autorkę za  pozbawioną skrupułów demaskację "nowomowy" dzisiejszych czasów, jak i przełożyć te sloganowe wyrażenia na język bardziej "literacki", co być może zmniejszyłoby moją niechęć względem tej książki i umniejszyło wściekłość z powodu ukazania akurat tej formy języka. Atwood korzystając z języka komercyjnego i niepoważnego, stworzyła powieść o postapokalipsie, która w gruncie rzeczy nie wnosi żadnych nowszych szczegółów ponad te, znane w dzisiejszej rzeczywistości (może poza mnogą ilością rozmaitych nowych neologizmów), a co za tym idzie, nie ma przerażać Czytelnika, ale ukazać mu brak powagi w dzisiejszym świecie. Sprawia to, że powieść może być odbierana w sposób komiczny lub nawet ironiczny, co niezwykle mnie irytowało. Atwood bawi się słowami, pokazując, jak bardzo człowiek zubożył ich pierwotne znaczenie, do tego stopnia, iż są jedynie bełkotem, pustosłowiem, pełnym skrótów myślowych, memów czy do pewnego stopnia komicznych wyrażeń. Sam tytuł serii to w tłumaczeniu "szalony człowiek". Autorka z precyzją demaskuje, jak po macoszemu traktowany jest język w dzisiejszym społeczeństwie i jakie w niedalekiej przyszłości mogą być tego konsekwencje. Choć mnie, ów lakoniczny, niepoważny, a przede wszystkim miejscami sloganowy, chwytliwy styl niezmiernie irytował, to jednak muszę przyznać Atwood rację, w dzisiejszych czasach świadomość językowa niestety maleje.

Natura tak ma się do zoo jak Bóg do kościołów.

Bohaterowie to kolejny aspekt, względem którego nie jestem do końca pewna, jak mam się ustosunkować. Margaret Atwood wykreowała trójkę naprawdę różnorodnych i autentycznych bohaterów, z których każdy ma swoje tajemnice. Zarazem jednak w trakcie lektury, uwydatniają się  ich skrajnie odmienne poglądy na życie, ideologie, jakie wyznają. Spotykają się różnorodne postawy i nurty, a każda z nich posiada innego przedstawiciela w osobie danego bohatera (cynizm, hedonizm, melancholia) i wzrastają w sposób niekontrolowany jako bodziec do podejmowanych przez nich działań. Co bardzo ciekawe, cała trójka bohaterów  to najlepsi przyjaciele i kochankowie. Niemniej jednak, niekiedy irytowało mnie zaślepione przekonanie, jakie niekiedy przejawiały postacie (obojętnie czy była to Oryks czy Derkacz lub Jimmy), że istnieje tylko jedna słuszna droga, nawet ta okupiona mnogą ilością ofiar.  

Podsumowując, mam do tej powieści dość ambiwalentny stosunek, a nawet przechylony bardziej ku tej skrajnej granicy, kiedy to dana lektura okazuje się nie być zbyt satysfakcjonująca. To pozycja, do której należy podchodzić z dużą rezerwą, gdyż istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, iż zbyt wysokie oczekiwania wzbudzą przedwczesny zachwyt, jednak sama lektura nie będzie stanowiła dla tych uczuć żadnego odzwierciedlenia. Atwood pragnęła pokazać, iż "zabawa w Boga" i ulepszanie świata mogą się marnie skończyć. A brak świadomości językowej i rosnąca tendencja do beztroski i lekceważenia wszystkiego stanowi ku temu doskonały początek.

Mimo, iż wszelkich zachwytów nad tą książką u mnie brakuje, to jednak ma ona pewien potencjał, o którym może się przekonam, gdy zdecyduję się w przyszłości sięgnąć po kolejne tomy MaddAddam. Powieść powinna przypaść do gustu tym, którzy lubią niepoważny styl (nie mylić z żartobliwym), bohaterów, którzy w swej naiwności nie myślą o konsekwencjach natury etycznej i parających się niebezpiecznym idealizmem, albo i melancholią. Czy polecam? Tak, ale zalecam podejście z dystansem, wówczas odkryjecie drobne niuanse, które pozytywnie Was zaskoczą, tak jak mnie. Niemniej, za całość zmuszona jestem dać jedynie 4 gwiazdki - ze względu na moje rozczarowanie, ale i za koncept, który poza wykonaniem był całkiem dobry. Mam nadzieję, że być może kolejny tom  wniesie nieco nadziei w smutny świat MaddAddam.

Moja ocena: 4/10. :)


2 komentarze:

  1. Mi Margaret Atwood jedynie podobała się "Penelopiada" o żonie Odyseusza. Oprócz niej Margaret ma bardzo trudny język, dlatego nie dziwię się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, wiem, bo to po mojej recenzji po nią sięgnęłaś. Niekoniecznie język jest trudny, w przypadku "Oryks..." chodziło bardziej o grę słowną i niepoważny styl.

    OdpowiedzUsuń